Deszcz symbolicznie można przyrównać do odrodzenia – wszak najwięcej go na wiosnę, kiedy przyroda budzi się po długiej przerwie. Można kojarzyć go z oczyszczeniem, podobne łzom krople, które wypłukują z człowieka smutek.
Bardzo często z deszczem związane są stany naszych emocji. Np. ja jestem wtedy pobudzona, a niektórzy najchętniej nie wychodziliby spod koca.
Pokażę Wam dziś jak wygląda rzeczywistość – czyli zdjęcia w deszcz od podszewki.
Ulicami poszły istne rzeki. Moja wyjazdowa droga spod bloku, zamieniła się w głębokie jezioro. Do samego końca nie wiedziałam, czy dam radę wyjechać i nie utopić samochodu.
Zostawiłam tę zagadkę na poniedziałkowe popołudnie, kiedy potrzebowałam wybrać się do pracy.
A tak zaczęłam niedzielny poranek:
Jeszcze wtedy ziemia wsiąkała, a chodniki nie zamieniały się w potoki. Było przyjemnie, powietrze pachniało rześko, było ciepło.
Planując wejście w wysokie krzaki, ubrałam się jak w góry. Wodoodporne buty trekkingowe i stuptuty, spisały się na medal.
Wałęsanie się po chaszczach ma to do siebie, że i tak nie wiesz co Cię spotka – wyszłam z tego mokra po pas. Ale robota została wykonana, odczułam satysfakcję.
Tematem był dziki odcinek rzeki Bałutki, który znajduje się na Złotnie, nieopodal Parku Miejskiego przy Mani, który malowniczo prowadzi do parku na Zdrowiu. Przez ów park też przepływa Bałutka, ale odcinek, który dziś zaprezentuję, wskazuje wcześniejsze rejony, bliżej ogródków działkowych:
Ścieżka prowadząca wzdłuż Bałutki jest przepiękna, ale im dalej, tym przybywa chęchów, które w krok za krokiem, powstrzymują człowieka przed przedarciem się do jakby dziewiczego odcinka.
Było coraz trudniej, musiałam się nieźle nagimnastykować w pewnych momentach, ale ja tę ekwilibrystykę bardzo lubię.
Zobaczcie jak to wyglądało | poprawcie przed oglądaniem ustawienia na YT
Tam jest tak malowniczo, że trudno uwierzyć, iż to nadal Łódź. W pewnych momentach Bałutka wyglądała jak górski potok.
Spędziłam tam niewiele czasu, przyroda ma wielce pozytywny wpływ na człowieka. Wyciszyło mnie to i zamarzyłam o dalszej podróży. Niestety na razie daleko do realizacji.
Cieszę się, że nasze miasto jest tak zachwycające przyrodniczo, trzeba tylko dobrze poszukać.
![]() |
Prawdziwy czar zaczynał się tam, za tymi chaszczami. |
![]() |
Film oddaje to zdecydowanie lepiej. |
Tego samego dnia bliżej wieczora, złapała mnie ulewa bliska wylewaniu wody z wiadra. Kurtka przeciwdeszczowa z kapturem jest o niebo skuteczniejsza niż parasol.
Jednak buty trekkingowe poddały się. Po nogawce woda wlatywała do środka, schną do dziś, nadają się do wyżymania, ale wiadomo, że takich butów wyżąć się nie da i będą schły jeszcze ze dwa tygodnie.
I dopiero wtedy się okaże, czy jeszcze do czegoś się nadają. W przeszłości wyrzuciłam po takim zamoczeniu, dwie pary. Po prostu zaśmiergły i nic się nie dało już z tym zrobić. Zobaczymy jak teraz będzie, bo są troszkę inne, niemniej, to świeży zakup i byłoby szkoda...
Tak więc deszcz przysporzył mi także strat.
Nastał poniedziałek, lało już konkretnie. Z uwagi na stan kanalizacji, podjechałam do celu komunikacją. Od kiedy mieszkam na Teofilowie, mam wrażenie, że każde wyjście to wyprawa jak z jakichś peryferii...
Tramwaj zawiózł mnie we wskazanym czasie na miejsce i tak zaczęła się deszczowa przygoda w ulewę na Placu Wolności:
Może to nie wygląda zbyt wyjściowo, ale byłam najlepiej wyrychtowana w mieście.
Słówko o problemach technicznych:
W takich warunkach ciężko mówić o artyzmie, bo żeby pobawić się aparatem, musiałabym chyba namiot rozstawić, albo mieć ze sobą stojący parasol...
Filmy nagrywane telefonem, tu też lekko nie było, bo gdy woda zalewa ekran, przestaje działać dotyk.
W efekcie z filmów jestem bardzo zadowolona, ze zdjęć trochę mniej, bo nie chciałam utopić aparatu. Cykałam więc głównie z podcieni.
Wyzwanie miałam dopiero, kiedy poszłam realizować projekt – studnia. Tam pod gołym niebem było zdecydowanie trudniej.
Zdjęć też wyszło sporo i sprzęt przeżył.
Wróciłam do domu autobusem, bo tramwaj się nie pojawił... Być może się utopił. W drodze na Plac, jeden przejeżdżał z napisem "awaria" w stronę Telefonicznej. Domyślam się więc, że problemów z komunikacją było niemało.
Suchutka pod tym całym strojem anty-deszczowym, który zostawiłam w domu, wsiadłam do auta i spróbowałam przepłynąć miasto.
Najgorzej było na osiedlu pokonać dwa głębokie jeziora. Na szczęście nikt akurat tędy nie jechał, więc mogłam pokombinować. Ani też nikt nie szedł, bo zatrzymanie, czy zwolnienie do minimum w takiej kałuży, pogrzebałoby moje chęci.
Szczęściem przebrnęłam i dojechałam do pracy. Główne ulice śródmieścia były w porządku.
A wieczorem już tylko siąpiło, więc wróciłam do domu bez większych problemów. Głębokie jezioro było już tylko wielką kałużą.
ja z tych, co deszczu i inszej mokrości na polu nie lubią i faktycznie, choć niekoniecznie od razu pod kocyk, ale chałupy wychodzę co najmniej niechętnie... ale o żadnych melancholiach mowy nie ma, u mnie to tak nie działa, bo u mnie żadna odmiana melancholii nie chce nawet wykiełkować, taki grunt jakiś niepodatny... co najwyżej trochę gorszy humor, jeśli deszcz spowodował, że coś poszło nie tak...
OdpowiedzUsuńza to relacja jak zwykle mega, więc co się będę powtarzał, a najbardziej te ciurkawki oddolne obok pomnika, które działając w deszczowy dzień testowały moje poczucie humoru...
p.jzns :)
Ciurkawki normalnie są wyższe, ale przegrały z deszczem, który – wprost mówiąc – trochę je dobił.
Usuń